Ze wszystkich dochodów niestałych, jakiemi rozporządza warszawskie towarzystwo dobroczynności, największe zawsze płynęły z loteryj fantowych, które też w życiu naszego miasta niepospolitą odegrały rolę.
Ubogich mamy takie mnóstwo, że dla utrzymania ich, ofiary czystego miłosierdzia wydołać już nie mogą. Ciągłe kwesty po domach i deklamacyjne odezwy w pismach robią wprawdzie swoje, ale to nie wystarcza. Należało więc dla wydobycia pieniędzy obmyśleć jakiś energiczniejszy środek, i wyeksploatowawszy litość, poruszyć inne jeszcze uczucia, których tyle posiada serce ludzkie.
Wszelkie społeczeństwo składa się, jak wiadomo, ze „śmietanki“ i „serwatki.“ Otóż dla reprezentantów jednej i drugiej kategorji loterje fantowe stały się doskonałą przynętą.
Ludzie zamożni, w naszym kraju przynajmniej, skazani są na przymusowe próżniactwo. Kierować nawą ludzkości nie mogą, drobniejszemi zajęciami pogardzają, muszą więc z konieczności ziewać lub wyczekiwać jednej z tych rzadkich chwil, która bez wielkiego zachodu i szkodliwego zużycia sił umysłowych stawia ich odrazu na świeczniku. Loterja jest właśnie jedną z takich chwil. Dla wsławienia się przy tej sposobności, nie trzeba ani wielkich cnót obywatelskich, ani żelaznej pracy, ani fachowego ukształcenia. Dość ofiarować jakiś fant, sprzedawać bilety, lub kręcić kołem, w które wsypano losy, aby zostać drukowanym, podziwianym, oglądanym — słowem: budzić zazdrość w gawiedzi.