Tu i owdzie w mieszkaniach ubogich pracowników poczęły błyskać światełka i kilka gwiazd zamigotało na niebie.
Zosia, oparta na krawędzi balkonu, zadumana, utkwiła oczy w tej części widnokręgu, której nie zasłaniały gmachy miasta. Na pięknej jej twarzy rozlał się wyraz jakiejś rzewnej tęsknoty.
— O czem myślisz? — spytał ją Ludwik półgłosem.
— Myślę — odparła zwolna — kto też za lat kilkadziesiąt będzie patrzył na te drzewa, domy, a może tylko na gwiazdy?...
— A nie zastanawiasz się też kiedy nad bliższą przyszłością?... Nad tem, co ty sama będziesz robić za lat kilka?...
Zosia nie odpowiedziała nic.
— Pozwól — ciągnął dalej Ludwik — ażebym w tej chwili przypomniał ci jeden wypadek...
Zosia poruszyła się niespokojnie i odwróciła nieco twarz od niego.
— Widzisz, moja siostrzyczko, z Jerzym postąpiliśmy źle, i pod pozorem jakiejś mniej więcej urojonej krzywdy, wyrządziliśmy mu rzeczywistą.
— Mój Ludwisiu!... — szepnęła cichym głosem, lecz nie dokończyła frazesu.
— Muszę ci powiedzieć to, co myślę — mówił brat. — Jerzy jest szlachetny człowiek, kocha cię... Ty zaś wypędziłaś go prawie...
— On sam odszedł.
— Cóż miał zrobić innego?
— Odszedł w celu przekonania mnie, że moja niechęć dla niego nie ma podstawy, żem omyliła się... — odpowiedziała Zosia z ironicznym naciskiem.
— Żeś się ty omyliła — odparł Ludwik — za to ja ci ręczę, ale i on się omylił. Postanowił widocznie zdobyć twoje przywiązanie nie wizytami, lecz czynami. Na nieszczęście, niełatwa to rzecz.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.