Hipokondryk aż skoczył na krześle.
— Alboż to, panie, ja wyrzekłem się obowiązków?... Czy to, panie, ja nie jestem już członkiem społeczeństwa?... — zawołał.
— Miałem na myśli ludzi familijnych — bronił się zakłopotany literat — ludzi takich, którzy swoją dbałością o wygody pośmiertne krzywdzą spadkobierców... A pan...
— A ja... Myślisz pan, że nie mam spadkobierców?... — przerwał hipokondryk. — Oto są moi spadkobiercy — dodał, wskazując na Ludwika i Zosię — oni jednak nie czują się pokrzywdzonymi tem, żem sobie grób pomalował na olejno!
Zosia i Ludwik, pierwszy raz usłyszawszy o podobnym planie protektora, zdziwili się i zmieszali. Lecz i któż zdoła opisać wrażenia osób pozostałych?... Pan Roman umilkł, czując, że musi mieć uszy bardzo czerwone — panowie zaś Alfons i Józef, jedną ożywieni myślą, chcieli upaść do nóg hojnemu starcowi i podziękować mu za zapis, do którego każdy pojedyńczo miał pretensją. Później jednak, opamiętawszy się, postanowili odłożyć to do właściwego czasu.
Gdy goście rozeszli się, Zosia, całując brata na dobranoc, spytała nieśmiało:
— Prawda, Ludwisiu, że on wróci do nas?...
— Kto? — spytał ze złośliwym uśmiechem Ludwik. — Czy pan Roman?
— Dajże mi pokój z tym panem Romanem! — odparła. — Wiesz dobrze, o kim mówię...
Ponieważ Ludwik milczał, objęła go więc za szyję i szepnęła mu do ucha:
— Prawda, że przyjdzie?... Muszę mu przecież podziękować... Mój Boże!... nigdy sobie tego nie przebaczę!... Ale jak ty to zrobisz?...
— Niedawno mówiłaś mi, że go nienawidzisz? — przerwał Ludwik.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.