minać epizody z życia pensjonarskiego, począwszy od chwili wejścia do szkoły aż do opuszczenia jej.
— Musiało już z pół godziny upłynąć! — pomyślała. — Zegar jednak przekonał ją, że upłynęło dopiero trzy minuty!...
Przesuwając na oknie kwiatki, dostrzegła świeżo rozwiniętą kamelją.
— Wepnę ją we włosy!... — pomyślała w pierwszej chwili.
— Nie!... — szepnęła natychmiast potem i przejrzała się w lustrze.
Około drugiej znowu stanęła dorożka przed domem. Wyszedł z niej Ludwik i... ktoś jeszcze... Zosia szybko zerwała kamelją, wpięła ją we włosy, i nad wszelki wyraz osłabiona, padła na krzesło.
Na schodach tymczasem rozległo się stąpanie, i rozmowa na dwa głosy. Skrzypnęły drzwi przedpokoju...
— Boże!... dodaj mi siły... — szepnęła Zosia.
Do salonu wszedł Ludwik i pan Roman.
Po wielu ukłonach i małej pauzie, literat zaczął mowę, w której starał się uwiadomić słuchaczy, że na podziękowanie za wczorajszą herbatę i dla zawarcia bliższych stosunków, ośmiela się dziś złożyć ceremonjalną wizytę.
Potem, widząc, że Zosia okazuje dużo ochoty do słuchania, a mało do mówienia, począł rozwodzić się nad stanem pogody, nad najświeższemi wypadkami w mieście, wspomniał o literaturze, o planie powieści, którą miał napisać, i po czterdziestominutowej gadaninie, pożegnał Ludwika i Zosię, obiecując wizyty jak najczęstsze.
Gdy wyszedł, Zosia wymownie spojrzała bratu w oczy.
— Byłem dwa razy, alem go nie zastał.
— Może wyjechał?... — zapytała przerażona.
— Wątpię. Zresztą zostawiłem bilet z notatką i pójdę do niego jutro.
— Jutro!...
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.