Dziwne! bardzo dziwne rzeczy wyrabiają się na tym świecie.
Od owego wieczora w dzień Zaduszny, kiedy to przy herbacie stary hipokondryk pokłócił się z literatem o malowanie grobów, a zarazem wymienił Ludwika i Zosię jako swoich spadkobierców — uczuciowy z natury pan Alfons wpadł w melancholją.
Znał on Zosię od lat kilku, ale od kilku dni dopiero przekonał się, że żyć bez niej nie może. Zbrzydł mu stan kawalerski i kawalerskie mieszkanie, a nadewszystko obmierzł mu pan Józef, w którym od bardzo dawna podejrzywał rywala.
Poznawszy taki stan umysłu i serca miłego pana Alfonsa, nie powinniśmy się dziwić, że młody ten i obiecujący człowiek rzekł pewnego razu:
— Dziś, lub nigdy!
Jednocześnie przypomniał sobie, że wykrzyknika podobnego użył już ktoś w jakiejś powieści czy dramacie. Ponieważ jednak wszelki namysł wstrętny był panu Alfonsowi, przerwał go więc i spojrzał na zegarek. Była akurat dwunasta.
— Już czas! — rzekł.
I to zdanie było skądciś wyjęte, ale pan Alfons nie zastanawiał się już nad niem. Natomiast kilkoma wprawnemi rzutami oka ocenił w niewielkiem lusterku całość swej garderoby, wziął mechaniczny, jedwabny kapelusz i wyszedł.
W pół godziny potem widzieć go było można w domu, zajmowanym przez Lachowicza i Zosię.