Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

że pan Alfons nie wrócił nawet, aby ją pożegnać, lecz czerwony jak upiór opuścił pracownią.
W tej samej chwili do przedpokoju wszedł pan Józef. Alfons, zobaczywszy to, gorzko się uśmiechnął i spokojnym krokiem zeszedł do sieni z zamiarem oczekiwania na rywala.
Pan Józef, wchodząc do salonu, był zdenerwowany. Na twarzy miał wypieczone rumieńce, ruchy gorączkowe.
Zaczął wizytę od pocałowania rączek Zosi i rzekł nagle:
— Jaki piękny dzień! Śnieżek tak chrupie pod nogami... Sanek mnóstwo uwija się po ulicach... Czy pani używała już szlichtady?
— Jeszcze nie — odparła zakłopotana Zosia.
— Szkoda!... A czy nie wybiera się pani do teatru?... Grają nową sztukę...
— Nie...
— Panno Zofjo! — mówił dalej, poruszywszy się niespokojnie na krześle. — Sądzę, że mam w pani prawdziwą przyjaciółkę?
— Niezawodnie...
Pan Józef znowu rzucił się do rączek.
— Otóż w imię tej przyjaźni...
Bystro spojrzał na Zosię i dostrzegłszy w jej twarzy jakiś niedobry symptom, zawołał:
— Już straciłem nadzieję!
— Jaką?... — spytała nadzwyczaj zdumiona panna.
— Powiem wprost. Przyszedłem złożyć u nóg pani moje serce, ale widzę, że... stanowisko moje jest wprawdzie bardzo skromne (pan Józef był małym urzędnikiem w banku), lecz miłość dodałaby mi skrzydeł.
— Bardzo mi przykro!... — przerwała cichym głosem Zosia.
— Stało się! — jęknął nerwowy pan Józef. — Ktoś inny mnie zwyciężył... Bądź pani szczęśliwą i zapomnij...