— Panie Romanie! panie Romanie!... — wołał za nim Sielski.
Literat nie obejrzał się nawet i odtąd, ile razy spotkał Jerzego, patrzył mu w oczy ponuro.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W karnawale Zosia została panią Sielską. Młodzi małżonkowie wynajęli obszerny lokal na pierwszem piętrze w domu, w którym Lachowicz zajął parter.
Odtąd w życiu nowożeńców nie zaszło nic szczególnego, chyba to, że w rok po weselu przybył im sublokator, dziecko, w którem zjednoczyły się wdzięki Jerzego i Zosi.
Nowa ta osoba, ubóstwiona przez ojca, karmiona przez matkę, pieszczona przez wszystkich, nie wyłączając starego hipokondryka, który, przy tej okazji, począł nazywać się dziadkiem, — otrzymała na chrzcie imię Ludwika. Wkrótce potem dostała od natury dwa zęby, a od matki śliniaczek i bardzo porządną suknią z białej i szafirowej włóczki.
Rodzice szaleją za Ludwisiem, a przybrany dziadek upatruje w nim niesłychane zdolności i wielkie podobieństwo do siebie. Cztery te indywidua stanowią niepodzielną całość, której punktem centralnym jest najmłodsze.
Codzień po południu gramoli się na pierwsze piętro „dziadek“ i stanąwszy we drzwiach, w kapeluszu na głowie, zasapany, wsparty oburącz na lasce, pyta:
— No, jest co nowego?
— Jest! jest!... wielka nowina! — odpowiada Zosia. — Ludwiś znowu ma ząbek.
— Ech!... — dziwi się przybyły.
— Ależ tak!... niechże dziadzio sam zobaczy.
Dziadzio patrzy, podnosi brwi do góry i mówi:
— Prawda!... zadziwiający chłopak. Jak Boga kocham, ma znowu ząb!... Zobacz-no, Jerzy.
— Zobacz, Jurciu! — powtarza Zosia.