słuchając słów wyroku, wpił ręce w kolana i starał się odwrócić oczy od kata...
Bez przesady powiedzieć można, że grupa ta robiła piorunujące wrażenie. Lachowicz jednak nie zdawał się być zadowolnionym i robił różne zarzuty, z trwogą myśląc, że go nagroda ominie.
Na tych medytacjach zeszło mu całe poobiedzie i powoli zbliżał się wieczór. Lachowicz powstał, przeciągnął się i począł chodzić po pokoju.
Nagle skrzypnęły drzwi, i do pracowni wbiegła piętnastoletnia dziewczynka, dziecko szczupłe, blade, zmarznięte i czarno ubrane.
— Zosiuniu! — wykrzyknął Lachowicz — jak się masz?...
— Dobry wieczór Ludwisiowi — odpowiedziała dziewczynka, chcąc go pocałować w rękę.
— Dajże pokój, przecież nie jestem biskupem! — zawołał, całując ją kilkakrotnie w usta.
A potem dodał z czułością, o którą nigdy chyba nie posądziliby go znajomi:
— Jakaś ty zziębnięta!...
— Tak zimno na ulicy, ale u Ludwisia ciepło... Ach, jak mi ręce zmarzły!
To powiedziawszy, poczęła dreptać i chuchać w palce.
Lachowicz zbiegł nadół i kazał stróżowi przynieść gorącej kawy z bułkami. Gdy wrócił, posadził siostrę obok pieca, na krześle, okręcił jej nogi starą burką, i ukląkłszy obok niej na podłodze, począł jej rozgrzewać zziębnięte rączęta, pocierając własnemi lub przykładając do swej twarzy.
Dziewczynka śmiała się i ciekawie rozglądała po pracowni.
— Co to za obraz, proszę Ludwisia? — zapytała.
— „Ostatni dzień skazanego“ — odparł i objaśnił jej znaczenie obrazu.
— Ach! Boże! jakiż to nieszczęśliwy człowiek... Czegóż
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.