zdrów jak ryba, lecz miał zwyczaj drzemać między trzecią i czwartą.
Wszystkie te instrumenta konkursowego sądu, tak rozmaicie nastrojone, miały dziś zagrać z jednego tonu. Nie jestże to nieprawdopodobieństwem? A przecież od nieprawdopodobieństwa tego zależała sława, majątek i całe prawie życie Lachowicza... Lecz czyż sława i majątek same przez się nie były już niemożliwością dla tego człowieka z potarganemi włosami i brodą, którego niedawno palcami wytykano, dla lichwiarza, który za cenę dochowania tajemnicy kupował dusze ludzkie, dla nędzarza, który utrzymywał się prawie z jałmużny?
Powiedzcie ludziom, że jakaś garść śmieci warta jest tysiące, a uwierzą wam, — będą się bowiem domyślali, że jest w niej diament ukryty. Ale powiedzcie komuś, że jego znajomy jest genjuszem!...
— Co, on?... Ten, z którym ja wczoraj herbatę piłem?... Ten w butach dziurawych, ten... no ten, na którego codzień patrzę i nic w nim nie widzę?... Bajesz, mój przyjacielu, gorączkę masz!...
Sędziowie konkursowi, ludzie ułomni, mieliby dokazać tego cudu, przyjąć na siebie brzemię podobnej odpowiedzialności, rzucić pęk światła na nazwisko Lachowicza, na ten szyld, obrzucony dotychczas błotem?...
— Eh!... gdzie tam!... — powiedział sobie około piątej w wieczór Lachowicz.
O tej samej porze na schody, wiodące do jego mieszkania, wstępował członek konkursowego sądu, chory na katar żołądka. Gdy wszedł do pracowni, zapytał:
— Tu pan Lachowicz?
— Jestem — odparł malarz.
— Jakże tu ciemno!... Cóżto, światła pan Lachowicz nie używa?... Aaa!...
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.