— Mam zamiar, ale chyba dopiero w jesieni.
— Przed wyjazdem pańskim zatem będę miała prośbę...
— Jestem do usług...
— Wymaluje pan mój portret?
Lachowicz zmieszał się jeszcze bardziej.
— Nie jestem portrecistą... nie potrafię...
— Czego?
— Połączyć w jednej fizjognomji piękność i elegancją... z pobłażliwością dla początkujących malarzy...
— Jeżeli tak, to czekam pana wkrótce u siebie.
Malarz ukłonem tylko odpowiedział na grzeczność. Nie pamiętał rozmowy, któraby go tak zmęczyła, jak obecna.
Gdy potem odszedł na drugi koniec sali, zrobił mocne postanowienie nie malowania portretu.
Od tej chwili aż do końca wieczora los prześladował go albo panią Leontyną, albo jej mężem.
— Wspaniała kobieta! — mówił jeden elegant do drugiego, patrząc na Leontynę.
— Zmienia kochanków, jak rękawiczki — dodał drugi półgłosem.
— Kiedy ją widzę, przychodzi mi na myśl Kleopatra...
— A jednak jeszcze przed rokiem była to kobieta kamienna!...
— Podobno mąż temu winien, do pewnego stopnia?
— Nietyle mąż, ile zmienność jego gustów: ma co miesiąc inną kochankę...
— Czy i wina zmienia równie często?
— Winu pozostaje wierny. Co chcesz, każdy człowiek musi mieć jakąś stałą zasadę.
W innym salonie znalazł Ludwik czterech starych panów, siedzących jak mumje około stolika i grających w wista. Przy drugim stoliku siedział obok jakiegoś jegomości mąż pani Leontyny, Rudolf, — i ziewał.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.