Choroba politykomanji dotyka niekiedy ludzi młodych — najczęściej jednakże ofiarami jej są ludzie starzy. Eks-urzędnicy, kapitaliści, eks-szlagony, podeszli właściciele kamienic — oto grunt, na którym najlepiej wschodzą nasiona tak szczodrze przez „Gazetę Polską“ i „Gazetę Warszawską“ rozsypywane.
Zaściankowi politycy w młodym wieku nie odznaczają się niczem; grają w karty, wielbią płeć piękną, jedzą, piją i... próżnują, jak wszyscy śmiertelni. Dopiero ku schyłkowi życia, gdy puls wolniej uderza, a ciało więdnieje, gdy od czasu do czasu figlarna Wenus odezwie się to w tej to w owej kosteczce, człowiek-gąsienica przemienia się w pasorzyta-polityka; kładzie wówczas w uszy bawełnę, na nogi buty filcowe, na grzbiet watowany szlafrok, na głowę czapkę z kutasem i poczyna przeżuwać gazety.
— Panie sędzio! panie sędzio!... — woła kancelista — niech się pan chwilkę zatrzyma, bo świadkowie przyszli.
— Niech idą do djabła! nie mam czasu, bo już wpół do czwartej i poczta nadejdzie.
— Ależ oni o trzy mile mieszkają.
— Daj mi acan pokój!... czy nie słyszysz, że już trąbi?
I drałuje sędzia, aż błoto bryzga na ulicy, aż mu stawy w nogach skrzypią! Dokąd? Na pocztę, na pocztę!... kędy rój polityków ze wszystkich stron miasteczka podąża.
— Panie aptekarzu!... panie aptekarzu!... niechże się pan ulituje nade mną!... taż mi dziecina umrze bez lekarstwa!
— Zatrzymaj się pani godzinkę.... pół godzinki.... Ja za chwilę wrócę, ale teraz nie mogę.
— Mężu! — wołają z drugiej strony na otyłego właściciela posesji — przyszedł Mosiek kończyć interes o siano, ugódźże się z nim, bo odjedzie, a tu grosika niema w domu!