P. SĘDZIA. A niechże was djabli z tą Warszawą... Hałas, tartas, nikt nie ustępuje z drogi... Tfy... paskudztwo!... aż mnie ręka swędzi, ażeby którego palnąć przez ucho.
P. RADCA. Wielkie miasto! wielkie miasto! sędzio dobrodzieju.
P. SĘDZIA. Na bok, Żydzie!... nie zawalaj ludziom drogi.
MOSZEK. Co to na bok?... a wa... jakie państwo!...
P. SĘDZIA. Milcz, djabelski kołtunie!
MOSZEK. Co to milć, z psieprosieniem laski pański? Tu każden dobry bile płaciul (umyka).
P. RADCA. Zlituj się, sędzio dobrodzieju!...
P. SĘDZIA. Twoje szczęście, parchu, żeś mi umknął... (po chwili). O saperment, coś mi Władka nie widać (do konduktora). Hola tam!... czyś acan tutejszy?
KONDUKTOR. Albo co?...
P. SĘDZIA. A czy nie przyszedł jeszcze pan Władysław Gwizdalski?
KONDUKTOR. A kto go tam wie!
P. SĘDZIA. Jak to kto?... a od czego tu acan stoisz?
P. RADCA. Zlituj się, sędzio dobrodzieju!...
KONDUKTOR. Ja sobie stoję dla fantazji, ale ten stróż to stoi od tego, żeby hałaburdów za drzwi wyrzucał (pierzcha).
P. SĘDZIA (oburzony). O saperment!...
P. RADCA (przestraszony). Będę już musiał szanownego pana pożegnać... czas do biura!...
P. SĘDZIA. Jakże radca masz serce mnie samego tutaj zostawiać?... Toż ja tu sobie rady nie dam, a ten Władek jak nie przyszedł, tak nie przychodzi... Jeszcze go do stu djabłów kolej odjedzie!