stopniu, cofnął się tak gwałtownie, że o mało nie upadł na ziemię.
— Co ci się stało, Franiu!... — krzyknęła jego druga połowa, szczerze interesująca się organizmem swego ukochanego.
— Eh, nic! drobnostka... to dragon!... — szepnął wzruszony nowożeniec.
W tej chwili po drugiej stronie już ruszającego powozu, dostrzegłem znanego ci kawalerzystę, który zdawał się być silnie zajęty wykonywaniem jakiejś zuchwałej i nieprzyzwoitej pantominy, widocznie do naszego towarzystwa skierowanej.
— Więc nie lubisz dragonów? -— spytała ze zdziwieniem panna Zofja Franciszka.
— O tak... nienawidzę ich!... — mruknął nasz kuzyn.
— To wszystko są łotry — wtrącił stary. — Na wsi przy nich nie upilnujesz ani kury, ani gęsi, ani sługi, ani służebnicy, ani żadnej rzeczy, która jego jest!...
— Czy dlatego ich nienawidzisz mój Franiu? — znowu zapytała oblubienica.
— Nie... nie dlatego — mówił bardzo wzruszony, zapewne szczęściem swojem Franio — ale... bo widzisz, dragoni jednego z moich dziadków zabili!...
O ile pamiętam, nie słyszałem, ażeby się który z naszych dziadków na podobne przygody narażał.
— Może twego rodzonego dziadka? — tkliwie wyszeptała nasza nowa kuzynka.
— O nie!... Boże uchowaj!... to jednego z ciotecznych dziadków.
W oczach oblubienicy łzy zabłysły; pochyliła się do ucha mego kuzyna i załkała.
— Dobrym mężem będziesz, Franiu, kiedy tak pamiętasz o swoich ciotecznych dziadkach!... — Poczem nastąpiło gorące uściśnienie ręki z obu stron, ja zaś na moim odcisku
Strona:PL Bolesław Prus - To i owo.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.