Niektóry kupiec, z cesarskiego miasta Szang-hai, imieniem Y-ang, pożyczył kilkadziesiąt srebrnych pieniędzy od pewnego biedaka S-ju, który na zebranie takiej sumki ciężko przez kilkanaście lat pracować musiał. Umówili się przytem, że S-ju za procent zostanie u Y-anga stróżem na lat trzy.
Przez ten czas S-ju sprawował się dość pilnie, dom i podwórze w czystości utrzymywał, z pobliskiego źródła na osłach wodę przywoził, pana swego czcił i do pagody regularnie uczęszczał. Sąsiedzi, patrząc na to, zazdrościli Y-angowi odźwiernego, jemu zaś przepowiadali długie życie i liczne potomstwo.
Upływały lata i dawno już minął termin, w którym S-ju miał pieniądze od Y-anga odebrać; zniecierpliwiony wreszcie długiem oczekiwaniem, udał się do pana i przypomniał mu o swoim długu. Ale Y-ang z oddaniem nie śpieszył się, z dnia na dzień odkładał, aż wkońcu, posławszy S-ju do miasta, wezwał żonę jego po odebranie należnych pieniędzy.
— Małżonko odźwiernego S-ju — rzekł do wchodzącej — masz-że ów kwit z mojem imieniem, który panu i mężowi twemu dałem, na znak, że złożył u mnie pieniądze?
— Mam, panie nasz — odpowiedziała zamężna S-ju i wydobywszy papier, oddała go Y-angowi.
Y-ang papier wziął, rozdarł, w ogień rzucił i rzekł:
— Odejdź, dobra kobieto, z przed oblicza mojego, albowiem oddałem już to, co się wam należało!...
Gdy S-ju wrócił do domu i od żony dowiedział się, co zaszło, wpadł w wielki gniew i pobiegł do mandaryna ze skargą. Zasłyszawszy o tem Y-ang, również wybrał się na sądy, ale z pękatym workiem.
A gdy wszedł do przybytku sprawiedliwości, wezwał na ustęp mandaryna sędziego, milczek ofiarował mu i niewinności swej dowiódł, jak przystoi. Wówczas mandaryn kazał,