zapał poprzedni. Wprowadzony do salonu dawnego handlarza starzyzny, zmienionego w wielkiego pana, do jednego z salonów raczej, gdyż mieszkanie posiadało ich pięć, Montfanon zaczął się wszystkiemu przypatrywać, z miną tak kwaśną i tak groźną, że Dorsenne, pomimo niepokoju, nie mógł się wstrzymać od śmiechu i od dokuczenia mu słowami:
— Przyznasz pan, że jest tu mnóstwo pięknych rzeczy... Te dwa obrazy Moroniego naprzykład?
— Nie są na swem miejscu — odrzekł Montfanon. — Tak, są to dwa pyszne portrety przodków, a ten pan przecież nie ma przodków... W tej witrynie jest broń, a on nigdy nie miał w ręku szabli... Albo to. Obicie przedstawiające cud rozmnożenia chleba... Nie, to za wiele... Nie uwierzysz, Dorsenne, jak mi przykro znajdować się tutaj. Myślę nad tem, ile to pracy ludzkiej, ile dusz ludzkich leży w tych przedmiotach! Czemże on zapłacił cały ten zbiór, kto jest ten, co go posiada? Przymknij oczy i pomyśl o Schroederze i o innych, o których nikt nie wie, o izbach, w których niema ani sprzętów, ani drzewa, ani chleba. Potem otwórz oczy i patrz...
— Mój dzielny przyjacielu — odrzekł powieściopisarz — błagam cię, przypomnij sobie naszą rozmowę w katakumbach, pamiętaj o trzech kobietach, w imieniu których prosiłem cię o sekundowanie Florentynowi!...
Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/259
Ta strona została skorygowana.
253
KOSMOPOLIS.