wujesz moją córkę, dla umieszczenia jej w przyszłym swym romansie...
— Na chęciach mi nie brak — odrzekł powieściopisarz, tym samym wesołym tonem — ale hrabianka ma charakter zbyt skomplikowany, zbyt trudny do obserwacyi... Trzeba mieć pendzel Vinciego, by odmalować Jokondę...
Mówiąc to, zwrócił się do Lincolna Maitlanda, a komplement ten mile połechtał miłość własną artysty amerykańskiego. Roześmiawszy się głośno, śmiechem szczęśliwego atlety, odrzekł, zwracając się do swej kochanki:
— Chciałem go odmalować już od dość dawna... Prawda, że dobrzeby wyglądał w tonie oliwkowym, prawie zielonkowatym?... Ale nigdy nie chciał się na to zgodzić... Powinnaś go pani zmusić, by pojechał z nami do Piove...
— Śliczna myśl! — zawołała hrabina. — Zgadzasz się pan na nią, panie Dorsenne?
I spojrzała na Juliana swemi ślicznemi, turkusowemi oczami, błyszczącemi jedynem pragnieniem zadośćuczynienia temu nowemu kaprysowi kochanka, wypowiedzianemu tak, bez ogródki.
— Wyjedziemy za tydzień, jeżeli Pan Bóg dozwoli... Odstąpię panu osobny pawilon, gdzie ci nikt nie będzie przeszkadzał i będziesz mógł pisać, ile zechcesz. Jest tam ogromna biblioteka, po mym dziadku, który był przyjacielem Stendhala i lorda Byrona... Co rano i co wieczór wieje wiatr od Adryatyku i gorąco zbytecznie
Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/419
Ta strona została skorygowana.
413
KOSMOPOLIS.