— Niech tedy przyjdzie śmierć!
I, kiedy wieczór zapadł, na statku, który coraz chyżej pomykał ku ziemi króla Marka, związani na zawsze, pogrążyli się w miłości.
...Król uśmiał się i rzekł do szaleńca:
— Jeśli ci dam królowę, cóż z nią poczniesz? Gdzie ją zawiedziesz?
— Het, w górę, między niebo a chmury, do pięknego domku ze szkła. Słońce przenika go promieniami, wiatry nie mogą nim wstrząsnąć; zaniosę tam królowę do komnaty z kryształu, ukwieconą różami, lśniącą w poranku, skoro słońce na nią padnie.
Król i baronowie rzekli między sobą:
— Otoć tęgi szaleniec, bystry zaiste w słowach.
Usiadł na kobiercu i patrzał czule na Izoldę.
— Przyjacielu, rzekł Marek, skąd ci się bierze nadzieja, że moja pani zechce popatrzyć na szaleńca szpetnego jak ty?
— Królu, mam prawo potemu, spełniłem dla niej niejedno dzieło i przez nią to popadłem w szaleństwo.
— Któżeś ty jest?
— Jestem Tristan, ten, który tak kochał królowę i który będzie ją kochał aż do śmierci!
Na to imię, Izolda westchnęła, zmieniła barwę na licu i zgniewana rzekła: