Toż, wstawszy przed innymi, przestrząsnąłem knieje,
Ułożywszy pospołu, aby mieć na oku
Jelenia, co miał pono być w dziesiątym roku;
Choć ja, po pierwszym śladzie, rzecz dla mnie nie rzadka,
Przeciwnie oceniłem go jako dwulatka.
Wnet rozdzielamy sfory, pięknie, jak należy,
I śniadamy naprędce (ot, chleb, nabiał świeży),
Gdy wtem, jakiś szlachciura, z rusznicą na grzbiecie,
I dumnie się niosący na swojej chabecie,
Której „siarczystej klaczy“ szumne dawał miano,
Przybliża się z przemową z głupia wyszukaną,
Przedstawiając nam jeszcze, nieproszony wcale,
Swego synka, nie lepszą od ojca mądralę.
Obaj wielcy myśliwi niby jacyś; ano
Proszą, aby pogonić mogli z nami rano.
Straszne są te figury do myśliwstwa skore,
Zawsze w róg dąć gotowe, a zawsze w złą porę;
Te wygi, co, parszywych psów dziesiątek mając,
O „swojej sforze“ prawią wciąż nieprzymierzając!
Cóż tu robić? grzeczności pierwszy obowiązek.
Ruszamy, znacząc drogę śladami gałązek,
Wtem, na trzy smycze, wyczha! Bożeż ty mój miły!
Jeleń: puszczamy pieski, ja dmę, co mam siły,
Jeleń wypada z gąszczu i gna przez polanę:
Moje pieseczki za nim, lecz tak dobrze zgrane
Idą kupą, że przykryłbyś je rzutem płaszcza.
Spuszczam i starszą sforę: on znów w las się wtaszcza:
Ja przesiadam się, dając bez przerwy baczenie,
Na gniadosza. Znasz wszakże?
ERAST: Zdaje mi się, że nie.
DORANT:
Jakto? ba, to mi konik! szkapa nad szkapami;
Kupiłem go u Gaveau, właśnie tymi dniami,
Pomyśl tedy (z innymi to mu się tam zdarza),
Czy śmiałby mnie oszukać, on, co mnie poważa?