swe pierwsze spojrzenia, ty nie jesteś skalana ohydnemi zbrodniami, które zmuszają tę planetę kryć się przed widokiem słońca, z chwilą gdy oświeci ciemności zachodu!
W Paryżu, 5 dnia księżyca Rahmazan, 1713.
Byłem, przed paru dniami, w towarzystwie, gdzie bawiłem się wcale dobrze. Były tam kobiety w rozmaitym wieku: jedna ośmdziesięcioletnia, druga sześćdziesięcioletnia, inna czterdziestolatka, która miała siostrzenicę lat dwudziestu dwu. Wiedziony jakimś instynktem, zbliżyłem się do tej ostatniej; szepnęła mi do ucha: „Co pan powie o mojej ciotce, która, w tym wieku, chce aby jej nadskakiwano, i udaje młodą i piękną? — Źle czyni, odparłem; ta zabawa przystała tu jedynie pani“. W chwilę później, znalazłem się koło ciotki, która rzekła: „Co pan powie o tej kobiecie, która ma conajmniej sześćdziesiąt lat, a która strawiła dziś więcej niż godzinę przy gotowalni? — Stracony czas! odparłem; trzeba mieć pani wdzięki, aby oddawać się takim staraniom“. Przejęty szczerem współczuciem, zbliżyłem się do nieszczęśliwej sześćdziesięciolatki: rzekła mi do ucha: „Czy może być coś śmieszniejszego? patrz pan na tę kobietę, która ma ośmdziesiąt lat, a ubiera się w najbardziej krzyczące kolory: chce się odmłodzić, i z dobrym skutkiem, zbliża ją to bowiem do dzieciństwa. — Ach, dobry Boże! rzekłem w duchu, czyż zawsze będziemy czuli jedynie śmieszności drugich! Może to i szczęście dla nas, ciągnąłem dalej w myśli, że znajdujemy pociechę w cudzych słabościach“. Scena ta zabawiła mnie