Wypędzony z raju ziemskiego, szedł Kandyd długo, nie wiedząc dokąd, płacząc, podnosząc oczy ku niebu, obracając je często ku najpiękniejszemu z zamków, który gościł najpiękniejszą z baronówien; położył się, bez wieczerzy, w szczerem polu, w bróździe; śnieg sypał wielkiemi płatami. Nazajutrz, przemarznięty do szpiku, zawlókł się do sąsiedniej wsi, noszącej miano Valberg-hoff-trarbk-dikdorff, bez pieniędzy, umierając z głodu i znużenia. Zatrzymał się smutno u wrót gospody. Dwaj błękitno ubrani ludzie zwrócili nań oko. „Patrz, kamracie, rzekł jeden, oto młody człowiek doskonale zbudowany, wedle przepisanej miary“. Podeszli, i zaprosili go wielce uprzejmie na objad. „Panowie, rzekł Kandyd z uroczą skromnością, świadczycie mi wiele zaszczytu, ale nie mam czem zapłacić cechy. — Och, panie, rzekł jeden z błękitnych, osoby pańskiej powierzchowności i zalet nie płacą nigdy za nic: czyż nie liczysz wzrostu pięć stóp i pięć cali? — Tak, panowie, w istocie, to moja miara, odparł z ukłonem. — Drogi panie, siadaj
- ↑ Wolter, Powiastki filozoficzne, przełożył Boy, Kraków 1917.