bez miary najrozkoszniejszemi uczuciami, jakie kiedykolwiek gościły w sercu człowieka. Zapominając zupełnie o rodzaju ludzkim, tworzyłem sobie społeczeństwa doskonałych istot, równie niebiańskich przez swoje cnoty co przez swą piękność, pewnych, tkliwych, wiernych przyjaciół, takich jakich nie znalazłem nigdy tu na ziemi. Zasmakowałem do tego stopnia w tem bujaniu w obłokach, pośród uroczych przedmiotów któremi się otoczyłem, iż spędzałem tam godziny, dnie całe, bez rachuby; tracąc pamięć wszelkiej innej rzeczy, ledwie zjadłem coś naprędce, już rwałem się szukać schronienia w mych gajach. Kiedy, gotów ulecieć w zaczarowane kraje, widziałem jak zjawiają się nieszczęśni śmiertelnicy, którzy przychodzili zatrzymywać mnie na ziemi, nie mogłem ani pomiarkować ani ukryć swej niechęci; nie będąc już panem siebie, przyjmowałem ich w sposób tak szorstki, że słusznie możnaby go nazwać brutalstwem. To pomażało jedynie mą reputację mizantropa, z przyczyn, które zjednałyby mi wręcz przeciwne mniemanie, gdyby ludzie lepiej umieli czytać w mem sercu.
W pełni największej egzaltacji, uczułem się ściągnięty nagle na ziemię, niby latawiec uwięziony sznurkiem. Natura przywołała mnie na miejsce, zsyłając mi dość żywy napad zwykłego cierpienia.[1] Uciekłem się do jedynego lekarstwa, jakie było zdolne nieść mi ulgę: do sondy. To spowodowało pauzę w mych anielskich amorach: pozatem bowiem iż człowiek nie jest zdolny do miłości kiedy cierpi, wyobraźnia moja, która ożywia się na wsi, wśród zieloności, usycha i obumiera w pokoju, pod deskami powały. Często żałowałem, że nie istnieją driady; im-to niechybnie byłbym oddał swoje serce.
...Wszystkie te rozprószenia powinny były mnie radykalnie wyleczyć z moich fantastycznych miłości. Był
- ↑ Choroba pęcherza.