mi się odbyć tę drogę bezkarnie. Przybywałem do Eaubonne słaby, wyczerpany, złamany, ledwie wlokąc się na nogach. Z chwilą gdy ją ujrzałem, natychmiast odzyskiwałem siły, czułem już przy niej jedynie utrapienie niewyczerpanej, a zawsze bezużytecznej żywotności. Po drodze, niezbyt daleko od Eaubonne, znajdowało się powabne wzgórze zwane Olimpem; czasem, wyszedłszy każde ze swej strony, spotykaliśmy się w tym punkcie. Przybywałem pierwszy; moją rzeczą było oczekiwać jej: ale jakże to oczekiwanie kosztowało mnie drogo! Aby się rozerwać, próbowałem kreślić ołówkiem listy, które mógłbym pisać najczystszą krwią: nigdy nie zdołałem dokończyć paru stron, któreby się dało odczytać. Kiedy znajdowała je w dziupli, którąśmy obrali w tym celu, mogła jedynie wyczytać z nich stan, istotnie opłakany, w jakim znajdowałem się pisząc. Stan ten, a zwłaszcza jego trwanie, w ciągu trzech miesięcy nieustannego podrażnienia i powściągliwości, doprowadził mnie do wyczerpania, z którego nie zdołałem się podnieść przez lata całe. On to sprowadził mi wkońcu przepuklinę, którą uniosę albo która mnie uniesie do grobu. Takiem było jedynie nasycenie miłosne człowieka o najbardziej płomiennym, ale zarazem najbardziej nieśmiałym temperamencie, jaki kiedykolwiek stworzyła natura. Takie były ostatnie piękne dni, jakich użyczono mi na ziemi: tu zaczyna się długie pasmo nieszczęść, w których niewiele zdarzy się chwil wytchnienia...