siła go na szyi dziecka. Zdarzyło się nawet, iż, nosząc w łonie syna, opuszczona od całego świata, tak usilnie wpatrywała się w oblicze błogosławionego samotnika, iż owoc nabrał pewnego doń podobieństwa; to ją skłoniło aby dziecku nadać imię i dać mu za patrona owego świętego, co spędził życie zdala od ludzi, ludzi którzy ją samą zwiedli, a potem opuścili. Wirginia, przyjmując obrazek z rąk Pawła, rzekła wzruszonym głosem: „Mój bracie, nie odbierze mi go nikt, póki będę żyła, i nigdy nie zapomnę, iż dałeś mi jedyną rzecz, jaką posiadasz na świecie“. Słysząc te serdeczne słowa, ten niespodziany powrót zaufania i tkliwości, Paweł chciał ją uściskać; ale, lekka jak ptak, wymknęła się i zostawiła go w osłupieniu, niezdolnego pojąć tego niezwykłego postępowania.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nadeszła godzina wieczerzy. Wszyscy siedli do stołu; ale biesiadnicy, miotani różnorodnemi uczuciami, jedli mało i nie odzywali się wcale. Wirginia wstała pierwsza, i wyszła aby usiąść w tem oto miejscu gdzie teraz jesteśmy. Paweł wstał również niebawem i przyszedł spocząć obok. Oboje trwali jakiś czas w milczeniu. Była to jedna z tych rozkosznych nocy, tak częstych pod zwrotnikiem, których piękności nie umiałby odmalować najzdatniejszy pendzel. Księżyc błyszczał na firmamencie, otoczony zasłoną chmur, pierzchających stopniowo pod jego promieniami. Światło miesięczne rozlewało się nieznacznie na górach i ich cyplach, błyszczących zielonem srebrem. Wiatry wstrzymały oddech. W lasach, w dolinach, na wierzchołkach skał, słychać było stłumione krzyki, słodkie szmery ptaków, które pieściły się w gniazdach, upojone światłością nocy i słodyczą atmosfery. Nawet owady szemrały pod trawą. Gwiazdy błyszczały na niebie i odbijały się w łonie morza, które powtarzało ich drżące obrazy.
Wirginia przebiegała roztargnionem spojrzeniem sze-