Strona:PL Boy - Antologia literatury francuskiej.djvu/467

Ta strona została uwierzytelniona.

co chcę dla ciebie uczynić. Daję ci dwa tygodnie czasu. Masz wóz albo przewóz.
— Cóż za żelazny łeb u tego człowieka! rzekł sobie Rastignac, widząc jak Vautrin oddala się spokojnie z laską pod pachą. Powiedział bez ogródek to, co pani de Beauséant mówiła w delikatnej formie. Darł mi serce pazurami ze stali. Pocóż chcę dostać się do pani de Nucingen? Odgadł moje pobudki, zaledwie je powziąłem. W dwóch słowach ten opryszek powiedział więcej o cnocie, niż dotąd powiedziały mi książki i ludzie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— Na honor, rzekł Bianchon, panna Michonneau mówiła przedwczoraj o jakimś jegomości zwanym Ołżyśmiercią; ten przydomek nadałby się dla pana.
Słowo to podziałało na Vautrina jak piorun: zbladł i zachwiał się, jego magnetyczne spojrzenie padło jak promień słońca na pannę Michonneau, której ten prąd niezłomnej woli podciął kolana... Stara panna osunęła się na krzesło. Poiret rzucił się żywo między nią a Vautrina, rozumiejąc iż grozi jej niebezpieczeństwo: tyle dzikiej wymowy nabrała twarz galernika, skoro odrzucił dobroduszną maskę, pod którą ukrywał prawdziwą naturę. Nie ogarniając jeszcze dramatu, pensjonarze stali w osłupieniu. Równocześnie, dały się słyszeć liczne kroki i chrzęst karabinów, które zadźwięczały o bruk. W chwili gdy Collin szukał machinalnie wyjścia spoglądając na okna i ściany, czterech ludzi ukazało się w drzwiach. Pierwszym był naczelnik policji bezpieczeństwa, trzej inni byli to t. zw. oficerowie pokoju.
— W imieniu prawa i króla! rzekł jeden z oficerów, którego głos zgłuszyły szmery zdumienia.
Niebawem, zapanowało w jadalni milczenie; pensjonarze rozstąpili się, aby przepuścić trzech ludzi, którzy wszyscy trzymali rękę w bocznej kieszeni, na rękojeści nabitego pistoletu. Dwóch żandarmów, którzy wkroczyli za agentami, zajęło drzwi salonu; dwaj inni uka-