JOANNA. Biedne dziecko! tak, bardzo zawiniłam. Powąchaj ten flakon.
FORTUNIO. Och! zachowaj, zachowaj dla niego tę tkliwość, której nie jestem godny; ona nie dla mnie! Ja nie mam tak przemyślnego dowcipu, nie jestem ani szczęśliwy ani zręczny: nie umiałbym w potrzebie uknuć piekielnej intrygi. Ja szalony! wierzyłem, że mnie kochasz! tak, dlatego żeś się uśmiechała do mnie, dlatego, że twoja ręka drżała w mojej, dlatego że twoje oczy zdawały się szukać moich oczu i zapraszać mnie, niby dwa anioły, na ucztę radości i życia; dlatego że wargi twoje rozwarły się i wyszedł z nich czczy dźwięk, tak, wyznaję, roiło mi się, wierzyłem że to miłość! O, ja głupi, naiwny! Czyż, w czasie parady wojskowej, uśmiech twój winszował mi urody mego konia? Czyż słońce, migocąc w moim kasku, oślepiło twoje oczy? Wyszedłem z ciemnej sali, skąd, od dwóch lat, śledziłem cię, gdyś się przechadzała po ogrodzie; byłem biednym pisarczykiem, trawiącym się we łzach i milczeniu. Alboż takiego można kochać?
JOANNA. Biedne dziecko!
FORTUNIO. Tak, biedne dziecko! powtórz to jeszcze, nie wiem bowiem, czy śnię, czy jestem na jawie; czy, mimo wszystko, ty mnie nie kochasz. Od wczoraj siedzę na ziemi, biję się w serce i w czoło; przypominam sobie co moje oczy widziały, co uszy słyszały, i pytam sam siebie czy to możliwe. W tej chwili jeszcze, ty mi to powtarzasz, ja to czuję, cierpię, umieram z tego, i nie wierzę, ani nie rozumiem. Co ja ci zrobiłem, Joanno? Jak to być może, abyś ty, bez żadnej przyczyny, ani mnie lubiąc ani nienawidząc, nie znając mnie, nie widząc mnie nigdy na oczy... jak to być może, abyś ty, którą wszyscy kochają, którą widziałem nieraz dającą jałmużnę albo podlewającą kwiaty, ty, która jesteś dobra, która wierzysz w Boga, której nigdy...