Och! ja cię oskarżam, ciebie, którą kocham więcej niż własne życie! o nieba! czy ja ci uczyniłem wymówkę? Joanno, daruj.
JOANNA. Uspokój się, chodź, uspokój się.
FORTUNIO. I na cóż ja się zdałem, dobry Boże! jeśli nie na to, aby ci oddać życie? jeśli nie na najlichszy użytek, na jaki spodoba ci się mnie obrócić? jeśli nie na to, aby się snuć za tobą, aby cię chronić, aby usuwać cierń z pod twej nogi? Ja śmiem się skarżyć, a ty mnie wybrałaś! siedziałem przy twoim stole, miałem być czemś w twojem istnieniu! Miałaś rzec całej naturze, tym ogrodom, tym łąkom, aby się uśmiechnęły do mnie jak ty; twój piękny i promienny obraz zaczynał iść przedemną, i ja szedłem za nim, miałem żyć... Czy ja cię tracę, Joanno? czym co zawinił, że mnie wypędzasz? dlaczego nie chcesz udawać jeszcze, że mnie kochasz? (pada bez zmysłów zemdlony).
JOANNA (biegnąc ku niemu). Wielki Boże! com ja uczyniła? Fortunio, ocknij się.
FORTUNIO. Kto ty jesteś? pozwól mi odejść.
JOANNA. Oprzyj się, chodź do okna; przez litość, oprzyj się na mnie; połóż ramię na mojem ramieniu; błagam cię, Fortunio!
FORTUNIO. To nic, już mi lepiej.
JOANNA. Jaki on blady, jak mu serce bije! Chcesz, aby ci zwilżyć skronie? weź tę poduszkę, weź tę chustkę; czy jestem ci tak wstrętna, że mi tego odmówisz?
FORTUNIO. Czuję się lepiej; dziękuję.
JOANNA. Jakie on ma zimne ręce! Dokąd idziesz?