milczenie, zwracając się z paru słowami do zmarłego. „Czemu opuściłeś swoją dobrą żonę? mówiła jakaś kuma. Czy nie dbała troskliwie o ciebie? Czego ci brakowało? Nie mogłeś zaczekać jeszcze miesiąc? Synowa powiłaby ci wnuka“. Słuszny młody człowiek, syn Pietriego, ściskając za rękę ojca, wykrzyknął: „Och, czemuż nie zginąłeś od złej śmierci[1]. Bylibyśmy cię pomścili!“
Były to pierwsze słowa, jakie Orso usłyszał wchodząc. Na jego widok, krąg otworzył się, słaby szmer ciekawości oznajmił oczekiwanie zgromadzenia, zbudzone wejściem improwizatorki. Kolomba uściskała wdowę, ujęła ją za rękę i trwała tak kilka minut, skupiona, ze spuszczonemi oczami. Następnie, odrzuciła zasłonę w tył, wlepiła wzrok w umarłego i, pochylona nad trupem, prawie równie blada jak on, zaczęła w ten sposób:
„Karolu-Baptysto! Niech Chrystus przyjmie twą duszę! — Żyć, to cierpieć. Idziesz w miejsce — gdzie niema słońca ani chłodu. — Nie trzeba ci już sierpa, ani ciężkiej motyki, — Niema już pracy dla ciebie. — Odtąd, każdy dzień będzie tobie niedzielą. — Karolu-Baptysto, niech Chrystus przygarnie twą duszę! — Syn włada twoim domem. — Widziałam padający dąb — wysuszony tchnieniem Libeccia. — Myślałam, że już umarł. — Wróciłam, i korzeń jego puścił pędy. — Pęd stał się dębem — o szerokim cieniu. — Pod jego krzepkiemi gałęźmi spocznij, Maddelè — i myśl o dębie, którego już niema“.
Tu Magdalena zaczęła głośno szlochać, a paru ludzi, którzy, w potrzebie, zmierzyliby z fuzji do człowieka z równie zimną krwią co do kuropatwy, jęło wycierać grube łzy na ogorzałych policzkach.
Kolomba ciągnęła w ten sposób jakiś czas, zwracając się to do nieboszczyka, to do rodziny. Niekiedy,
- ↑ Malemort, gwałtowna śmierć.