Verlaine, pod wpływem trunku, strzela (nieszkodliwie zresztą) do Rimbauda. Stawiony przed sąd i surowo osądzony z powodu dwuznacznego tła sprawy, dostaje się na dwa lata do więzienia; wychodzi zeń wierzącym chrześcijaninem (1875), co wzbogaca jego poezję przepięknemi akcentami, ale nie broni go od żadnego upadku i żadnego poniżenia. Zawsze tęskniąc za żoną, która odtrąca próby pojednania, Verlaine pędzi życie przeważnie w Paryżu, jako stały bywalec paryskich szynkowni i kawiarń, gasząc wiecznie nieukojone tęsknoty serca w bardzo pospolitych źródłach. Nierzadko spędzał miesiące całe w szpitalu, którego bramy zawsze były gościnnie otwarty dla popularnego poety. Umiera w r. 1896.
Verlaine nie miał „oficjalnego“ stanowiska w literaturze, a i dziś utrudniają mu wstęp do podręczników skazy moralne jego życia i natchnień poezji. Natomiast młodzi z zapałem kupili się koło niego, obwołując go — niebardzo dziś rozumiemy czemu — wodzem kierunku nazywanego symbolizmem. Verlaine przyjmował dobrodusznie to berło, mimo że, w poufnych zwierzeniach, przyznawał się czasami do gustów raczej — klasycznych. Jego samego trudno jest wtłoczyć do jakiejś szkoły: jest to poeta z krwi i kości; biedne, drgające i obolałe serce, mistrz nastroju i formy, zdolny wydobyć ze swej lutni zarówno tony wzruszające swą prostotą, jak też i najkunsztowniejsze melodje. Dzieło jego, to kilka zbiorków wierszy: Fêtes galantes, Poèmes saturniens, Amour, Sagesse, Parallèlement. Elegje, z których przytaczamy wyjątki, kreślone są, z pełnem wdzięku zaniedbaniem, jakgdyby na stole szynkowni, w oparach trunku, w ostatnich latach życia; heroina ich, to jedna z przygodnych towarzyszek poety, bardzo mało godna takiego hołdu.