Więc, mimo iż łez z oczu toczysz mi bez miary,
Wychwalam po wiek wieków twe lube przywary.
Tak: wady twoje, bowiem masz ich sporo może,
Choć raczysz cierpieć bym je uwielbiał w pokorze,
Niczem są. Miłaś mi jest. Co mówię, tyś bogiem
Moim. Tak, nie boginką: takiem ciepłem błogiem,
Dobrotliwem napełniasz mnie; tyś moim panem,
Nie kochanką; jam woli twej kornie oddanym
Rabem wśród wszystkich szaleństw. Tyś mem całem życiem;
Twe przywary są moich jedynie odbiciem,
Ach, jak drogie, jak miłe. Duszo moja biedna!
Kapryśna ty, jak umiesz być tylko ty jedna,
Złośnica, nie zazdrosna (czy to nie przekora?)
Dokuczliwa niekiedy (i na śmiech jest pora)
To zbyt wesoła (trzebaż skosztować i męki)
A wreszcie... Co tam, wszystko ty moje... i — dzięki!
Pytam się jeszcze siebie — o moja ty głowo! —
Gdzie, kiedy — bodaj w jakąś noc karnawałową —
Zaczęła się znajomość, co mnie uczyniła
Pijanym niewolnikiem twoim. Ty też, miła,
Nie pamiętasz; niech się więc w Księdze wspomnień zmaże
Ów dzień nad dniami; lub nie: toć się nie pokaże
Ta hańba, abym nie miał zrobić co w mej mocy,
By wskrzesić coś z obrazu tej czarownej nocy.
Tak, zaprawdę czarownej: ot, knajpka narożna,
Jeden z owych wieczorów parnych, gdy, rzec można,
Wszystko na zgubę człeka spika się w zawody:
Gazu płomyk syczący nad głową, moszcz młody...
Zabawa szła szeroko. Z sąsiedniej izdebki
Wnikało arystonu jęczenie i krzepki