Strona:PL Boy - Antologia literatury francuskiej.djvu/554

Ta strona została uwierzytelniona.

I tak rozkosznie na niej mknie się het, w przestworze...
Przeźrocze jej odbija, jak zwierciadło żywe,
Nieba kształty, wieczyście zmienne i ruchliwe,
Wicher ją smaga, pieszczą zefiru powiewy —
Nadzieja, żal, tęsknota — rzekłbyś skrzydła mewy —
W noc szara, dniem w różane stroi się promienie,
Jako w miłości słodka pewność — lub zwątpienie...
Dajmyż się jej kołysać (nic, ach nic, ty droga,
Wciąż nie do ciebie mówię), dopóki, na Boga,
Leciuchnym rytmem białe swe baranki pasie...
Nie czekajmy, przez litość, aż będzie po czasie,
Aż, huraganem nagłym zmącona, się zwichrzy,
Zła, wściekła, krusząc wszystko niby drzazg najlichszy,
Wroga, szyderska popod chmur czarnych oponą,
Jak kobieta, co buntem napęczniałe łono
Rozewrze i w bezwstydu pręży się nagości,
Burza gniewu straszliwa i huragan złości!
Ha! biada temu, biada, kto raz się dostanie
W straszny lej
(Jak dziś ślicznie wyglądasz, kochanie!)

XII.

Ach, tak, niezawsze droga szła równa i gładka
Tej miłości-zachodu, mego przedostatka,
Racji bytu jedynej, co sprawia że oto
Żyję, żem jest człowiekiem, że brnę przez to błoto!
Ach, tak, ciężkie przebyliśmy z sobą godziny!
Ileż kroć! Od wieczorów tych, niemal bez winy
Tak prosty gawęd owych był pierwszy zawiązek
Co skleiły to nasze stadło, ten nasz związek,
Stadło nierówne, dziwne, walk, kaprysu chciwe,
Aż po owo dziś chmurne, niepewne, burzliwe,
Ryzykowne, ach, żyte na wszystkie sposoby,
Z jakimś cierpkim posmakiem nieszczęścia, jakoby
Poto aby dostatnio opatrzyć w zaprawę,