Strona:PL Brete - Zwyciężony.pdf/198

Ta strona została przepisana.

Minęła zima, wiosna i część lata; Marek błąkał się długo po różnych krajach, spoglądając wszędzie na gorączkę zabiegów ludzkich.
— O co im chodzi? — myślał nieraz. — Czy nie wiedzą, że jedna błaha okolicznoścć zniweczyć może ich szczęście?
Pogrążony w niemej apatyi długi czas nie zastanawiał się nad sobą, wreszcie myśl jego zwróciła się ku tajemniczym sprężynom życia, a boleść i rozczarowanie zbudziły duszy wiarę w jakąś ślepą siłę, której prawa były te same dla istot myślących, co dla nieświadomej swego istnienia materyi.
— Człowiek jest tylko jednym z atomów — mówił sobie — które giną i odnawiają się bezustanku.
Długo myślał o Zuzanie z niechęcią i goryczą, ale i te uczucia słabły z czasem. Pisząc do matki nie wspominał nigdy o niej, a matka również szanowała jego boleść. Wreszcie Marek zapytał wprost o losy młodej kobiety, na co pani de Preymont odpowiedziała, że po długim oporze zgodziła się przyjąć pana Saverne, ale smutna i znękana nie chce słuchać o zamążpójściu.
„Może jakie słówko z twojej strony Marku zakończyłoby tę przykrą sytuacyę — pisała pani de Preymont. — Zuzanna czeka może od ciebie przebaczenia, lecz ja nic nie radzę, pozostawiając wszystko twojej woli.”
Czytając ten list Marek uśmiechnął się pogardliwie.
— Wistocie czuję żal, ale nie do niej — rzekł sobie w duchu.