Pierwsza podróż. Wymarzona jak cud, a jakże smutna!
Trociny, bibułki. Tłum przygniecionych pajaców, kogutów, lalek. Ciasno, ciemno, — skrzynia zabita szczelnie. Ruch i stukot, — chwilami cisza. Żeby choć wiedzieć — dlaczego?
Deski są milczące i niechętne. Gwoździe wystawiły wprawdzie łebki nazewnątrz, ale też niewiele powiedzieć umieją. Podobno jedziemy.
Jak długo to trwa? Znów trzęsą nami, ciskają.
Nareszcie Deski trzasnęły żałośnie, gwoździe zadźwiękły. Światło. Oderwano wieko. Wyjmują nas. Jesteśmy na wystawie.
Pawilon nasz jest jak namiot królewski. Jaskrawe kilimy śmieją się w słońcu. Rozstawiono nas rzędami na rzeźbionych półkach. Ja sam na honorowem miejscu, jako pierwszy, wedle życzenia radcy, numer katalogu.
Ludzie patrzą.
Więc tu przyjdzie po mnie jutro — los. Jak go poznam