do słupa. Od tak dawna przecie znałem ich mowę. Tyle lat wysyłałem moje podróżnicze marzenia po ich czułych, obejmujących cały świat niciach. A przecie nigdy nie słyszałem w nich takiego dźwięku.
I nigdy na skierowane do nich rozciekawione pytanie nie otrzymałem takiej szorstkiej, nieoczekiwanej odpowiedzi:
— Nie przeszkadzać!
To było wbrew wszystkim uświęconym w świecie rzeczy zwyczajom. — Cóż się dzieje?
Czekałem w zdumieniu.
Wreszcie zdaleka na ulicy rozległ się krzyk. Krzyk, co nie ścichał, ale coraz bliższy rozrastał się, mnożył, przeciągał.
Natężyłem słuch. Wypatrzyłem oczy.
To pod oknami biegli już roznosiciele gazet z nadzwyczajnemi dodatkami pism.
Pędzili sznurem zziajani, ochrypli, jeden przez drugiego krzycząc miastu nieprawdopodobną wieść.
Pierwsze słowo obce, nieprzytomne wpadło do pokoju, obiło się o ściany, zakotłowało słoneczny kurz i wyleciało z krzykiem dalej, — mącić miasto:
— Mobilizacya!