Wisząca tuż obok telefonu, spłowiała mapa ścienna rozpaliła nagle gwałtownie kolory dwóch państw walczących. Żółtość Austryi i róż Serbii aż kłuły w oczy, drgały, gryzły się niemiłosiernie.
Było ciekawie i strasznie.
Czuliśmy, że coś niewidzialnego idzie ku nam, zbliża się...
Już... już..,
Dzień. Noc. Dzień.
Co to? Druty telegraficzne za oknami znów jęczą. Telefon odzywa się niepytany. Rzuca nerwowo tylko dwa wyrazy:
— Niemcy z Rosyą.
Przez miasto leci nowy krzyk.
Na mapie palą się nowe barwy: wielka plama zieleni Rosyjskiej rzuca swój jadowity grynszpan w niebieskie jak farbka granice Niemiec.
Chyba już wszystko?
Nie. Teraz jeszcze straszniejsze, nie do wytrzymania napięte oczekiwanie.
I wreszcie:
— Austrya z Rosyą.
Miasto oszalało. Ulicami popłynęły tłumy. Załopotały chorągwie. Zabrzmiały mowy.
Zdyszane pośpiechem dnie lecą, niosąc coraz to nowe wieści.
— Francya z Niemcami.
— Anglia.
Mapa płonęła.
A my? A Polska?