Był dżdżysty, smutny dzień, kiedy w niebieskawym wężu wojsk austryackich pod oknami zobaczyłem pierwszy raz ich szeregi.
Szli, śpiewając.
Wyraźnie, dobitnie, przejmująco dochodziły mię smętne słowa pieśni:
„Dzień deszczowy i ponury.
Z cytadeli idą góry....
Szeregami polskie dzieci
Idą tułać się po świecie“.
Drżałem.
Idą. Idą tułać się po świecie, i walczyć, i ginąć.
Pierwszy raz zrozumiałem, zrozumiałem naprawdę, do dna, że nad każdym z tych kochanych, szarych chłopców wisi to straszne, niepojęte coś, — co ludzie nazywają — śmiercią.
Było mi smutno, ale dobrze i dumnie. Wszystko rwało mi się ku nim. Mało nie wyskoczyłem z okna.
A pieśń szła szeroko, młoda, ufna:
„Patrz na tego Mannlichera:
Każdy strzelec nie umiera!
Może uda się,
Że powrócę zdrów
I zobaczę miasto Lwów!“
— Daj wam Boże! Daj wam Boże! — odpowiadałem z całego serca słowom pieśni.