Wpadł sołdat o wytrzeszczonych niebieskich oczach. Wyprężył się, jak struna.
— Rzeczy znoś!
Sołdat obrócił się na pięcie i wyszedł. Słychać go było na schodach, jak dygował jakieś tłomoki.
Przybysz rozglądał się po pokoju. Widziałem go teraz dobrze. Chodził. Czerwone lampasy spodni zdradzały generała.
Zajrzał do jadalni. Uradował go widok błyszczącego jak złoto samowara. Stuknął weń palcem i wrócił się do kucharki:
— Postaw samowar. Czaju się chce.
Stara, zrozumiawszy, że jej nie będą mordować, uspakajała się potrochu. Skorzystała jednak skrzętnie ze sposobności wyniesienia się do kuchni razem z samowarem.
Generał wrócił do nas. Usiadł i rozparł się wygodnie w fotelu nawprost okna.
Teraz spostrzegł mnie.
— A, Misza! — zdziwił się. — Sławny.
Wstał, wziął mię i zaczął gnieść na wsystkie boki.
To dotknięcie obcego oburzyło mnie. Co jemu do mnie? Nastawiłem nagroźniejszego marsa i mruknąłem z głębi brzuszka najbardziej wrogiem, ponurem mruknięciem.