Teraz serwety jedna za drugą furkają w powietrzu. Nareszcie! Oczy mrużą mi się od blasku. Nademną błękitne pogodne niebo wiosenne, a na jego tle kilka pochylonych ku skrzyni, młodych, rozciekawionych twarzy.
Na głowach maciejówki: — Oni!
Nagła salwa śmiechu. Dojrzeli mnie.
Jestem porwany, podniesiony w górę. Wszyscy ryczą. Trzymają się za boki. Oglądają mnie i podają z rąk do rąk.
Ja mruczę, piszczę, szczekam. Śpiewałbym, gdybym umiał.
Ktoś dojrzał obróżkę. Odczytał. Nowa radość.
— A zobaczcie no, chłopcy, co nam przywiózł z sobą ten obywatel? — rozkazuje wesoły głos kaprala.
Przetrząsają skrzynię.
— Hurra! — rozlega się tryumfalnie. — Restauracyę!
— Byczo!
Naprawiają wóz, dygują skrzynię. Siadają, gdzie kto może.
Ja jestem w tryumfie niesiony na rękach.
— Trza go wziąć do meldunku — odzywa się ktoś.
— No! — potwierdzają.
— Kiep jestem, jak go nie przedstawię Dziadkowi.