Długo jechałem już z taborem komendy brygady. Zjechałem z nim niemały kawał ziemi polskiej, zdobywany piędź po piędzi, krok po kroku.
Widziałem wreszcie świat. Ale jakże inaczej, niż myślałem. Ruina była wszędzie.
Zburzone, popalone wsie wygrażały w niebo kominami, a, mijane, wołały za nami długo:
— Odbuduj! Ratuj! Mścij!
Po nieobsianych polach szeptał idącemu żołnierzowi lecący wiatr:
— Ostań! Siej!
A trawy łąk, deptanych pochodem, szumiały:
— Koś!
I cała ziemia, jak okiem sięgnąć, wołała doń długo, szeroko:
— Twojam!
Ludzi spotykaliśmy mało. Wróg, cofając się, zagarniał przed sobą ludność, gnaną przemocą z chat, a za sobą zostawiał szczerą pustynię.
W jednej z takich wymarłych wsi zatrzymaliśmy się kiedyś na postój.
Żołnierze rozeszli się gromadkami na zwiady.