Zewsząd wiało śmiercią. Gdy podchodzili do chat, nierzadko rozlegał się we wnętrzu szum i łopot skrzydeł, i z chat wylatywały stada wron, — znak, że mieszkańcami były tylko trupy. Czasem pies wychudzony stróżował obejścia.
Chłopcy wracali z poszukiwań milczący, zniechęceni.
Jedna tylko gromadka przyniosła raz do taboru niezwykłą zdobycz: małą, czteroletnią może dziewczynkę.
Mówili, że znaleźli ją w pustej szkole wiejskiej, gdzie w izbie leżał trup matki, zabitej uderzeniem granatu. Mała trafiona była w rączkę odłamkiem i tak przerażona, że ledwie dojrzeli ją, wciśniętą w najciemniejszy kąt, z którego nie dawała się za nic wyprowadzić. Nie powiedziała dotąd ani słówka, nie krzyknęła, trzęsła się tylko jak liść, a po bladej, wychudłej buzi płynęły jedna za drugą wielkie łzy.
Żołnierze obstąpili ją rozczuleni. Dali jeść, głaskali, pocieszali. Tak dawno nie widzieli dzieci! Niejednemu przypomniał się dom. A między nimi więcej wszak było takich, co zostawili w domu małe rodzeństwo, niż takich, do których tęskniły dzieci. Twarze robiły się łagodne, prawie dziecinne.
Zawołano doktora. Zrobił małej opatrunek na poczekaniu, mówiąc, że kość nietknięta i draśnięcie prędko się zgoi. Zaczęły się nowe indagacye, — bezskuteczne. Nikt nie mógł