Jechaliśmy między rzadkiemi, staremi drzewami, które w tych chwilowych wybuchach światła nabierały fantastycznych kształtów.
W pewnej chwili, gdy skręcaliśmy koło wąwozu, rozległo się nagle wycie, krzyk, strzały.
— Kozacy! — przemknęła błyskawicą myśl.
Konie skręciły z miejsca, i ruszyły z kopyta. Dobrze! Umkniemy.
Ale dlaczego w przeciwną niż reszta taboru stronę?
Ach! to tamte, zdobyczne konie Griszki! Może poczuły swoich?
Daremnie powożący żołnierz zawraca, wstrzymuje. Gnamy bez przytomności. Rzadkie drzewa migają po bokach. Lada chwila możemy się roztrzaskać o pień. Wchodzę w porozumienie z uprzężą. I ta stara się powstrzymać pęd. Wszystko napróżno.
O, jak trudno dogadać się z koniem! Łatwiej niż z człowiekiem, ale jakże trudno!
Przecież my nie chcemy tam jechać! I jakżeż można