Blady ranek zajrzał grozą do okien i oświecił wybladłe, postarzałe twarze.
Przyszła chwila, kiedy i brama naszego domu zajękła pod ciosami pijanej rabunkiem tłuszczy.
Jakże głucho zajękła! Huczy jak dzwon na trwogę:
— Idą!
Nie zdołam nigdy opisać wyrazu twarzy pani Niedźwiedzkiej w tej chwili. To jedno widziałem wtedy i długo jeszcze potem, to jedno tylko widziałem.
Ale jednocześnie... Cóż to się stało w mieście? Po rabusiach poszedł nagły popłoch. Ulicą leci wyciągniętym galopem oddział znanego mi polskiego uniformu. I koniec.
Zanim zrozumieliśmy, co się dzieje, — niebezpieczeństwo było usunięte.
To wracający z frontu ułani polscy, obrócili oręż przeciw rabującemu miasto żołdactwu. Uratowali Stanisławów.
W ciągu dnia wpadł do pani Niedźwiedzkiej nasz młody przyjaciel.
Jakże go powitano!
Nie mogąc przemówić ze wzruszenia, pani Niedźwiedzka ściskała mu głowę. Mamahala przyprowadziła Zosię ze mną.
— A ot, przyszedłem się pożegnać, bo nas znowu na front ślą — zawołał na wstępie.