Po chwilowym urlopie paryskim, Staś razem ze mną powrócił na front. Służył bowiem już wówczas jako lotnik wywiadowca w polskich oddziałach we Francyi.
Mimo całej radości towarzyszenia memu jedynemu, prawowitemu, panu, z czasów tych zachowałem wspomnienie prawdziwego piekła na ziemi. Był to moment ostatecznej walki.
Strumienie żelaza i ognia lały się nieprzerwanie. Grozą przejmowały potworne machiny wojenne: i działa olbrzymie, i wieże strzelające i, najstraszliwsze ze wszystkiego, potworne olbrzymy żelazne, nieubłagane czołgi.
Te przerażały mię najwięcej. Mroziła mię ich ślepa, obojętna moc. Sunęły na czele ataków, gniotąc wszystkie przeszkody. Zapatrzone były we własną tylko potęgę, wszystko jedno przeciw czemu skierowaną. Szły jak sama śmierć.
O, jakże żałowałem ludzi!
Szczęśliwy byłem, że dano mi, przeżyć te okropne chwile wysoko w górze, razem z moim panem, na tak szlachetnej jak samolot, machinie.
Zaprzyjaźniłem się z aparatem odrazu. Zaszczycił mię zwierzeniami. Jakże współczułem mu, że musiał służyć celom wojennym, — on, — tak zapatrzony w słoneczne jutro ludzkości.
Kiedy, potoczywszy się chwilę po terenie, odrywał się od ziemi, jak wielki, królewski ptak, czułem dla niego, niedającą się wypowiedzieć słowami, wdzięczność.
Wszystko zostawało w dole. W przestworzu, grzmiącem od szalejącej poniżej walki, byliśmy sami, wolni!
Czasem przeciwko nam leciał drugi olbrzymi, powietrzny ptak. Okrążaliśmy się szeroko wzajemnie. Coraz wyżej! coraz wyżej! Zawiązywała się walka: Dziwny turniej skrzydlatych rycerzy. My, — albo on. — Uchodził.