Często kule świstały nam koło uszu. Skrzydła naszego samolotu były od nich dziurawe. Śmierć krążyła koło nas w nieskończonej pustce.
Wtedy czułem, jak serce mego pana bije gorącą myślą o Ojczyźnie.
— O, czemuż to nie tam! I ci wszyscy bracia tam na dole, ofiarni w piekle cudzych walk — dla Polski. Wszyscy oni jednacy, — myślałem, — wszyscy — wszędzie!
Niebezpieczeństwo jednak tylko igrało z naszym samolotem. Przez cały czas walki zły los omijał nas, jak cudem.
I przeważyło się nareszcie zwycięstwo.
Front niemiecki został złamany. Wspólny wróg padł. W Austryi i w Niemczech rewolucya.
Teraz już wszyscy trzej zaborcy Polski leżeli w prochu.
Sprawa tryumfowała.
Przyszła chwila, że dostaliśmy rozkaz wycofania się z frontu na wypoczynek.
Jechałem na ciężarowem aucie, co wiozło mię razem z samolotem Stasia. I wtedy to, — w mijającym nas w drodze, długim orszaku zdobyczy wojennej, spotkałem raz jeszcze mego przyjaciela, wierny samochód belgijski.
Przy chwilowem zapchaniu drogi znalazłem się tak blizko, że zdołałem zamienić z nim kilka słów.
Był szczęśliwy.
Udało mu się tak pomyślnie zastrejkować w odpowiedniej chwili, że prusak musiał go zostawić na środku gościńca. Teraz służy swoim. Kieruje nim żołnierz rodak. Nie wątpi, że potoczy się jeszcze kiedyś po drogach belgijskich.
Gorącem życzeniem powrotu do wolnej Ojczyzny pożegnaliśmy się wzajemnie — na zawsze.