Popatrzyłem i poczułem odrazu, że chwila, na którą patrzę, jest momentem historyi.
Stary zegar, bijący właśnie, wygląda, jakby miał ochotę zatrzymać na niej wskazówki. Szyby mglą się, jak załzawione wzruszeniem oczy. W murach bije głębokie, dla przedmiotów jeno wyczuwalne, tętno.
Na ulicach kłębi się tłum. Czy to uroczystość tryumfalna, — czy — walki?
Ach, rozumiem!
Stary Poznań nie zrzucił dotąd jarzma. Nie zdołałem być w kraju podczas tak upragnionych przewrotów. Nie widziałem wypędzenia niemców z Warszawy, ogłoszenia niepodległości naszej w Krakowie oddania władzy, wracającemu z Magdeburskiego więzienia, Komendantowi, — zobaczę przynamniej obudzenie Poznania.
Idą ku nam szeregi dzieci. Coś we mnie drży wzruszoną pamięcią. Dzielne, poznańskie dzieci! Idą świadczyć, jak zawsze, że chcą być polakami.
Na balkonie tuż obok mego okna stoi wysoka postać męska. Poznaję szlachetną, jasnowłosą głowę, widzianą już niegdyś podczas uroczystego przeglądu wojsk we Francyi.