Na książce do nabożeństwa, którą trzymałam w ręku
kiedy dzwonek kościelny zanosił się jak koklusz
i szeplenił i drwił...
Na asfalcie chodnika siedzi rakowaty ślepiec
i dzwoni małym dzwonkiem na litość przechodniów.
Natrętny, nieustępliwy brzęk metalowego serduszka
w łoskocie kół, świście syren i gwarze ulicznym
zanosi się jak koklusz dziecinny i szepleni jak niemowa i drwi.
A poprzez wielkie sale, przez widne korytarze
szedł siwy kapłan w komży, z krzyżem w ręku
święcić olbrzymią fabrykę gazów trujących...
Szedł i błogosławił ludzi schylonych w zbożnym trudzie nad śmiercią brata:
„W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego. Amen.“
W skupionem świetle sunął przed nim ogromny jego cień
olbrzymiejący coraz mroczniej i groźniej
na cały gmach, na cały tłum, na cały świat pobojowisk,
cień straszliwy, podobny idącej mogile.