ży, przy której drzwiach stałam. Drzwi były z lekka uchylone; głęboki, czuły, brzmiący błagalnie głos męski wypowiedział kilka wyrazów, w odpowiedzi na które usłyszałam tylko groźne ostrzeżenie: „Na miłość boską!“ W parę sekund potem drzwi loży odźwiernej otworzyły się szerzej. Wyszedł z nich dr. John. Żywszy niż zwykle błysk w jego oku nie był wszelako błyskiem radości ani triumfu. Policzki jego o jasnym angielskim kolorycie zalała fala mocnego rumieńca; na zmarszczonym czole osiadł wyraz niepokoju, bodaj udręki nawet, zarazem dziwnej tkliwości.
Ukryłam się poza otwartymi drzwiami, czyniąc z nich rodzaj parawanu dla siebie, przypuszczam jednak, że gdybym znalazła się wprost na jego drodze, minąłby mnie, nie dostrzegłszy wcale mojej obecności. Pochłonięty był najwidoczniej głęboką jakąś troską, czy podrażnieniem, a bodaj może, o ile mam oddać wiernie wrażenie, jakie sprawił na mnie wówczas, omraczającym duszę jego smutkiem. Wydawało mi się jednak, że cios bolesny zadany został nie tyle jego dumie, ile jego uczuciu, zranionemu w sposób okrutny, jak przypuszczałam. Kto był jednak okrutnym tym dręczycielem? Kto z mieszkańców tego domu posiadł nad nim taką władzę? Byłam przekonana, że Madame jest w swoim pokoju; loża, z której wyszedł, przeznaczona była wyłącznie na użytek odźwiernej, Rozyny Matout, przystojnej, fertycznej francuskiej gryzetki, wyzbytej zasad moralnych, próżnej, płochej, lubiącej się stroić, zarazem chciwej grosza. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że nie z jej ręki padł cios, jaki, sądząc z wyglądu doktora, ugodził w niego celnie.
W chwili, kiedy rozmyślałam nad tym, rozległ się poprzez uchylone drzwi głos jej, dźwięczny, może tylko nieco ostry, nucący francuską lekką piosenkę. Nie dowierzając mojemu słuchowi, rzuciłam okiem do wnętrza loży. Przy stole siedziała Rozyna w szykownej sukience z „jaconas rose“, z różowego muślinu; prócz niej nie było w pokoiku żywej istoty, z wyjątkiem paru złotych ry-
Strona:PL Bronte - Villette.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.
161