mu wykreślić z pamięci krótką, tajemną naradę, odbytą w tej materii we własnej sypialni Madame.
— Co chciałaby pani dostać w tym roku? — zagadnęła ją paryska jej adiutantka.
— O, to nie ważne! Dajmy temu spokój! Pozwólmy biednej dziatwie zatrzymać swoje grosze — rzekła Madame ze skromnie dobrotliwym uśmiechem.
Mademoiselle St. Pierre, znająca Madame na wylot, wysunęła dolną szczękę; dla takiego skromnie dobrotliwego wyrazu przełożonej — „son air de bonté“ miała jedną tylko pogardliwą nazwę „des grimaces“ — udawanie. — Jej samej nie przychodziło na myśl udawać przez chwilę bodaj, że wierzy w szczerość Madame.
— Vite! — prędko — wołała oschle. — Niech pani wymieni ten przedmiot. Czy ma to być coś z biżuterii, czy z porcelany, srebra, towarów łokciowych lub szmuklerszczyzny?
— Eh bien! Deux ou trois cuillers et autant de fourchettes en argent.[1]
Wynikiem tej rozmowy była ładna kasetka, zawierająca nakrycia srebrne za trzysta franków.
Program uroczystości tego dnia obejmował: Ofiarowanie prezentu, spożycie drugiego śniadania w ogrodzie, przedstawienie teatralne, w którym nauczycielki i uczennice występowały jako wykonawczynie ról, tańce i odświętną wieczerzę. Program ten wydał mi się prawdziwie imponujący — pamiętam dobrze wrażenie jakie na mnie wywarł. Zélie St. Pierre znała się na urządzaniu tych obchodów i aranżowała je po mistrzowsku.
Punktem kulminacyjnym było przedstawienie, wymagające całego miesiąca uprzednich przygotowań. Wybór aktorów musiał być dokonany ze szczególną starannością, po czym dopiero następowały lekcje dykcji, ruchów i wreszcie praca przy nieskończonych próbach. Jak łatwo domyśleć się, nie wystarczyłaby na podołanie temu wszy-
- ↑ A więc: dwie czy trzy łyżki srebrne i tyleż srebrnych widelców.