Strona:PL Bronte - Villette.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.

czyło mnie. Pokój, jakkolwiek ładny i przytulny, był mały. Miałam wrażenie zamknięcia, tęskno mi też było do wyjścia z niego i zaznania zmiany. Przygnębiająco oddziaływał na mnie również zgęszczający się zmrok i nieco przenikliwy chłód. Pragnęłam oglądać coś innego widzieć ludzi, ogrzać się przy kominku. Nie przestawałam poza tym myśleć o synu dostojnej starszej niewiasty: kiedy zobaczę go? Niewątpliwie nie wcześniej, aż nie wyjdę z tego pokoju.
Służąca przyszła przesłać mi łóżko na noc. Chciała w tym celu otulić mnie kołdrą i posadzić na fotelu, odmówiłam jednak i zaczęłam ubierać się. Po ukończeniu tego procesu usiadłam, aby wytchnąć nieco po bądź co bądź męczącym jeszcze dla mnie zadaniu. W tej pozycji zastała mnie pani Bretton, która weszła w tej chwili do pokoju.
— Ubrana? — uśmiechnęła się w sposób tak dobrze mi znany i pamiętny. Uśmiech jej był miły, jakkolwiek bynajmniej nie łagodny.
— Czujesz się więc lepiej, moje dziecko? Odzyskałaś zupełnie siły?
Przemawiała do mnie w sposób tak dalece przypominający jej dawne zwracanie się do mnie, że przyszło mi na myśl, czy nie zaczyna mnie poznawać. Ten sam ton z lekka protekcjonalny i serdecznie opiekuńczy brzmiał w jej głosie; zachowała przy mówieniu do mnie ten sam wyrozumiale życzliwy wyraz twarzy, z jakim spotykałam się z jej strony, będąc podlotkiem, i jaki tak bardzo lubiłam. Wiedziałam wówczas, że ten ton z lekka protekcjonalny nie jest oparty u niej na poczuciu własnego majątku, czy wyższej jej pozycji socjalnej (pod tym względem zresztą nie zachodziła pomiędzy nami nierówność, należałam do tej samej klasy towarzyskiej co ona), ale jedynie na usprawiedliwionych podstawach przewagi wieku. Był to z jej strony naturalny stosunek wyniosłe opiekuńczy, drzewa do trawy. Nie krępując się też, poprosiłam, aby pozwoliła mi zejść na dół.

274