Strona:PL Bronte - Villette.djvu/358

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przeraziłem panią, Lucy? — zapytał.
— Nie rozumiem dlaczego jest pan tak bardzo rozgniewany.
— Wie pani dlaczego? — szepnął mi do ucha. — Oto dlatego, że Ginevra nie jest ani aniołem, ani kobietą niewinnej, czystej myśli.
— Głupstwa pan gada! A co najmniej przesadza pan. Ginevra nie byłaby zdolna prawdziwie skrzywdzić nikogo.
— W moim pojęciu zdolna byłaby najzupełniej. Aż nadto nawet. Teraz ja widzę tam, gdzie pani jest zaślepiona w dalszym ciągu. Ale dajmy pokój temu tematowi. Mam ochotę podroczyć się z mamą. Wmówię jej, że oklapła, albo że zdrzemnęła się... Mamo, proszę cię, otrząśnij się! Śpisz?
— Ej, Johnie, żebym ja tobą nie potrząsnęła! Zrobię to na pewno, jeżeli nie będziesz sprawował się przyzwoiciej. Może zechcielibyście zamilknąć, ty i Lucy, żeby można było lepiej słyszeć śpiew?
Chór grzmiał w tej chwili właśnie z całej siły potężnych zbiorowych swoich płuc, przygłuszając spiżowymi ich dźwiękami prowadzony przez nas półgłosem dialog.
Ty słyszysz śpiew, mamo?! Gotów jestem postawie o zakład moje spinki do mankietów, jak ci wiadomo prawdziwe, przeciwko twojej broszce z fałszywych kamieni...
— Mojej broszce z fałszywych kamieni, Grahamie?! Bluźnierco! Świętokradco! Wiesz przecież, że to drogocenny brylant!
— O, to jeden z twoich przesądów, jedna z legend, w którą wierzysz uparcie: oszukano cię na tym kupnie. Wyprowadzono cię w pole.
— Nie tak łatwo oszukać mnie, ani wyprowadzić w pole, jak sobie wyobrażasz. Skąd do ciebie znajomości pośród dam dworu, Johnie? Zauważyłam, że dwie spośród nich wpatrywały się w ciebie nader bacznie w ciągu ostatniej pół godziny.
— Wolałbym, żebyś nie patrzyła na nie.

348