— Ale przecież — przerwałam mu — tam, gdzie nie ma obecności cielesnej, a rozmowa grzeszy brakiem wyrobienia, nie podobna błądzić szukaniem w mowie pisanej pełniejszego wyrazu, aniżeli ten, na jaki zdolne są zdobyć się drżące, niepewne usta?
— Podtrzymuj w sobie tę wiarę na własną odpowiedzialność — odparł Rozum — i na własną również odpowiedzialność pozwól wierze tej wpływać na charakter twoich listów.
— O ile jednak czuję, czyż nie mam nigdy wypowiadać tego?
— Nigdy! — oświadczył Rozum z naciskiem.
Jęknęłam pod obuchem jego nieprzejednanej stanowczości. Nigdy! O, jaki wyraz nieubłagany! Okrutnik ten — Rozum — nie pozwoli mi podnieść oczu, ani uśmiechnąć się, ani łudzić się nadzieją: nie uspokoi się dopóki nie będę zupełnie zmiażdżona, wyzbyta resztek odwagi, złamana ostatecznie na duchu. W jego mniemaniu zrodzona zostałam na świat po to jedynie, aby zapracować na kawałek chleba, czekać z poddaniem na mękę śmierci i stale, przez całe życie, wątpić i rozpaczać. Może ma on słuszność; cóż jednak dziwnego, że skłonni jesteśmy czasem buntować się przeciwko niemu, wymykać się z pod karcącej jego różdżki i pozwalać chwilami wyobraźni naszej — jego jasnej, miłej nieprzyjaciółce — na pobujanie swobodne — na snucie słodkich wizji nadziei, cudownej, boskiej, z nieba zesłanej nam pocieszycielki. Musimy zrywać od czasu do czasu pęta, jakie nakłada na nas Rozum bez względu na straszliwą, czekającą nas za to karę. Rozum jest diabelsko mściwy; dla mnie, niczym zła macocha, miał on zawsze w zanadrzu żądło trujące. Jeśli byłam mu posłuszna, czyniłam to jedynie pod wpływem lęku, a nie miłości. Gdyby nie owa siła przyjaźniejsza, stale, mimo że tajemnie, dochowująca mi wierności, nie żyłabym od dawna już wskutek jego prześladowania mnie, krępowania surowymi ograniczeniami, mrożenia chłodem, maltretowania twardymi
Strona:PL Bronte - Villette.djvu/397
Ta strona została uwierzytelniona.
9